piątek, 30 listopada 2018

Grażyna ruszyła dupę

Jak oszukać czas...
Chciałabym móc napisać (po kilku miesiącach blogowania), że dostałam dużo pytań "Grażyna jak ty to robisz" albo "jak zaczynałaś???". Ale wystarczy, że jedna osoba zadała pytanie i od razu mam ochotę pisać dalej.
Czas na cofnięcie się o kilka, a nawet kilkanaście miesięcy. Jak doszło do tego, że zaczęłam współpracę z trenerem personalnym (Aleksandra Stefańska ).  To był koniec marca 2017 r, już dobrych kilka miesięcy siedziałam na tyłku i ryłam w książkach jak dzik w kochłowickim lesie. Przede mną był egzamin specjalizacyjny z Radioterapii Onkologicznej, a za mną - całe dotychczasowe życie😄.
Ponieważ w przerwach między rozdziałami książek i artykułami naukowymi miałam dużo złych myśli, wśród nich urodziła się też taka, żeby znaleźć trenera. Kryteria poszukiwań były proste: musiała to być kobieta (nie mam nic do mężczyzn, ale nie chciałabym się pocić i czerwienić z wysiłku przy jakimś wysportowanym i przystojnym trenerze 😅) i treningi musiały odbywać się w Katowicach. Tak znalazłam Olę, napisałam do niej wiadomość (z cichą nadzieją, że nigdy nie odpisze...) i umówiłyśmy się na spotkanie.
Oto Ola
- trener, motywator, poganiacz, głos rozsądku, Pani od WF dla pań

Zderzenie z prawdą
Już na pierwszym spotkaniu wiedziałam, że się dogadamy.
Jednak muszę powiedzieć, że to było chyba najtrudniejsze spotkanie jakie miałam do tej pory... to mnie odpytywano ze stylu życia, sposobu żywienia i zachowań prozdrowotnych. Żywienie??? Nie spodziewałam się, że tak ciężko będzie się przyznać, że pierwszy posiłek jem o 16:00 a czasem o 18:00, że żyję 8 kawami dziennie, czasem dojadając czekoladką, że największy posiłek dnia to kolacja. Ruch??? Raczej stacjonarny tryb życia, ale zdarzają się wycieczki w góry i spacery z psem (tu mi trochę ulżyło, bo mogłam się czymś dobrym pochwalić). Opowiedziałam o moich nieudolnych próbach biegania, z czego jedna skończyła się zapaleniem płuc,a następna zapaleniem oskrzeli. Rower- nie, nie lubię jeździć rowerem😊. Sen??? Raz lepiej raz gorzej, ale nie jest źle bo średnio 6-8 godzin. Praca??? Jestem lekarzem...I tu mina Oli bezcenna... lekarz z takim wzorcem żywieniowo-ruchowym??? Co mogę powiedzieć? Przynajmniej nie palę papierosów.
Ustaliłyśmy co jest moim celem: poprawa kondycji, zwiększenie siły mięśniowej i gdyby przypadkiem udało się pozbyć nadmiernych kg to taki efekt uboczny bardzo mnie ucieszy.
Ustaliłyśmy, że zaczynamy od trzech treningów w tygodniu, a z czasem mam nauczyć się sama organizować sobie aktywność (bez trenerskiego bata nad głową).
Umówiłyśmy się na pierwszy trening😞.
Gdyby tak mi się chciało, jak mi się nie chce...

Od 5km Nordic Walking do 100 km szosą
Pierwszy trening to był Nordic Walking w Parku Chorzowskim, nie powiem że po 5 km i próbie rozciągania myślałam, że zemdleję (krew mi z mózgu do nóg uciekła- dywersyfikacja zasobów). Wtedy uświadomiłam sobie, że nie ma śmiacia trzeba spiąć poślady i ruszyć dupę.
Tak trenujemy wspólnie już ponad rok. Ola wyrobiła we mnie nawyk myślenia co jem, kiedy i w jakich ilościach (niestety wyrobiła też wyrzut sumienia, gdy zaczynam wracać do starych przyzwyczajeń). Zaczęłam zgłębiać wiedzę na temat żywienia i bilansowania diety. Przekopuję internet w poszukiwaniu ciekawych imprez marszowych, a teraz też rowerowych. Moja siła jest większa, choć ciągle pozostawia wiele do życzenia. Ciało zmienia się- choć w mojej głowie jest to najtrudniejszy do zauważenia element (tak już mam), ale po rozmiarze ubrań to widzę😜.  Najfajniejsze jest to, że Ola odkryła moje predyspozycje do długotrwałego, ale jednostajnego wysiłku (NIENAWIDZĘ INTERWAŁÓW). I to Ola namówiła mnie na obóz szosowy w Zieleńcu- więc jest matką chrzestną Kolarskiej Grażyny. Oprócz tego, że jest trenerką personalną jest też kompanem do moich odjechanych pomysłów na wyjście w las, góry czy na rower.
Gdybym miała sama przyjść na siłownię i dymać na maszynach???
To bym nie poszła... 

Dlaczego nie rozpiszę treningów sama?
Bo się na tym nie znam, bo nie potrafię sama ocenić czy prawidłowo wykonuję ćwiczenia, bo jeśli nie mam umówionego treningu i poczucia obowiązku, że ktoś na mnie czeka, to zawsze znajdę coś co będzie ważniejsze niż samodzielne wykonanie treningu. Bo czasem dobrze usłyszeć od postronnej osoby, że coś robisz świetnie a coś innego powinno zniknąć z twojego katalogu zachowań. Bo dobrze mieć kogoś, kto cię zmotywuje do robienia rzeczy, które nie zawsze są przyjemne, ale prowadzą do dobrego.
Grażyna po pompkach

Czy zawsze mi się chce?
Nie... Zawsze marudzę ile będzie powtórzeń, ile serii, czy muszę robić brzuchy, a po co to ćwiczenie, a znowu mam zakwasy, a dzisiaj mi się nic nie chce... Współczuję Oli, że musi tego słuchać (choć czasem mam wrażenie, że Ona selekcjonuje dźwięki i narzekanie przepuszcza bez zapisu😁) ja nie lubię narzekaczy i sama też nie narzekam... ale siłownia to takie magiczne miejsce w którym zmieniam się w zupełnie inną osobę...
Grażyna zrób podpór bokiem😂😂😂

Po co?
Bo to moja inwestycja na przyszłość, chcę być sprawną i aktywną osobą bez względu na upływający czas.
Drzemka na siłce


wtorek, 13 listopada 2018

Jak uratowałam Święto Niepodległości

Czyli co by było, gdybym nie była Kolarską Grażyną???
Stulecie Niepodległości, a ja nie mam pomysłu jak to "obejść"... na marsz nie pójdę, bo tam tłumy będą, a ja nie lubię ciasnoty...Za to na Fejsie pojawiła się propozycja przejechania 100km na szosie razem z kolarzami z grupy IC Katowice. Zapowiadane tempo to 30km/h. Myślę sobie "a co tam spróbuję, najwyżej odpadnę w trakcie."
Do tego udało mi się namówić Olę na przejażdżkę, więc czego chcieć więcej.
Wystartowałam z wielkim hukiem, bo rozbiłam bagażnik rowerowy o skrzynkę elektryczną- lampa i taki plastik trzymający rower do wymiany😕
No... ale Niepodległość czeka, trzeba jechać na linię startu. Gdy docieramy na ul. Mickiewicza w Katowicach już wiem, że to nie będzie "żabka turystyczna".
Zanim ruszymy...
Było kilka miłośniczek jazdy na szosie

Sądziłam, że kolarze to tacy dżentelmeni w lycrze... że to będzie kolarski "bon ton"... ale testosteronu nie oszukasz... po starcie czułam tylko powiew powietrza, poruszanego przez kolarzy wyprzedzających mnie na pierwszej prostej...
Światła!!! Byle zdążyć na zielonym!!!
Jak pomyślałam tak też się stało... Czerwone... Wóz policyjny... STOP!!!
Przebieg naszej trasy,
troszkę się nie pokryła z zakładaną przez organizatora

Dalej musimy sobie radzić same. Ale przecież mamy ROUTEa... a to jest w moich rękach broń niebezpieczna... i już przy pierwszym skrzyżowaniu zamiast prosto, jedziemy w lewo, dzięki temu mamy dodatkowe kilometry w kołach.
Po drodze Ola musi zaprzyjaźnić się z pompką rowerową, więc mam czas na foteczkę.
Giszowiec

W sumie to dobrze, że się oderwałyśmy od grupy, mogę robić zdjęcia i myśleć o niczym... czasem sprawdzając, czy jesteśmy na wyznaczonej trasie😂😂😂
Kolarski zaciesz

Jedziemy na luzaku... a tu w oddali - patrzę i widzę - ktoś stoi na poboczu... Pierwsza myśl lekarza-kolarza? "Pewnie źle się czuje, trzeba będzie ratować, a ja nie mam nawet plastra, co dopiero apteczki".
Podjeżdżam bliżej a tu kardiologicznie zadowolony, sympatyczny, przystojny Kolarz... To zagadam (rower potrafi człowiekowi w głowie namieszać, generalnie nie lubię poznawać nowych ludzi, nie rozmawiam z obcymi, a od kiedy jeżdżę na szosie ciągle kogoś poznaję...).
Więc zagaduję "Cześć, potrzebujesz czegoś?" , a On mi odpowiada "że nie, bo złapał panę i zadzwonił po taksówkę, żeby go ściągnęła z trasy..."
Tu mój przebiegły umysł wymyślił plan, że oddam koledze moją zapasową dętkę (tak się składało że pasowała😊- a jakbym jeździła na szytkach, albo mleku to bym nie uratowała sytuacji), On odwoła taksówkę i zamiast skończyć przygodę na 15 kilometrze, będzie mógł jechać dalej.
Tak uratowałam Święto Niepodległości- Dawida!!! I już jeden schodek bliżej😇 kolarskiego nieba.
Dawid stwierdził, że w sumie to może z nami kontynuować przejazd... i tak z dwóch typek na kolarzówce, zrobiła się z nas "Trójka Drombo"... 

Pełen profesjonalizm
Autor zdjęcia: Dawid
 
Lubię to...
Dotarliśmy do Pszczyny przed 14:00, po drodze gubiąc trop kilkakrotnie... Kawka na rynku (dokładnie rok temu na Kubie za majtki zjadłam Pizzę😉, w tym roku za dętkę wypiłam kawę, boję się co będzie w przyszłym roku😨) i opracowanie planu powrotu, przed zmrokiem... bo  oczywiście nie zabrałam ze sobą świateł, mało tego Oli powiedziałam, że jej też są niepotrzebne...
Baranek odpoczywa a Grażynka pije kawę...
z mlekiem😁😁😁

Dobrze, że Dawid chciał z nami kontynuować wyprawę i narzucił tempo i przebieg trasy... Do tego głupio nam było jojczyć i narzekać nowo-poznanemu chłopakowi, więc jechałyśmy w ciszy.
Tylko raz - po cichu - powiedziałam do Oli, że nie wiem co ten rower ze mną zrobił, ale nie wiem gdzie jestem, jadę za obcym kolesiem i jeszcze się z tego cieszę.
Niepokojące było to, że robiło się coraz ciemniej, a my byliśmy dopiero w Mikołowie (na liczniku ponad 90km), wtedy też zorientowałam się, że cały czas jadę w ciemnych okularach, gdy je zdjęłam zyskaliśmy znacząco na czasie.
Koniec 

Wiktoria rzucająca wieniec-
symbol zwycięstwa...
Przypadek??? 

Z ostatnim promykiem słońca dotarliśmy do Katowic, ze 112km na liczniku. Mamy 12 rocznic odzyskania niepodległości w zapasie. Na 113 rocznicę wezmę światła rowerowe 😉.
To był emocjonujący dzień. Dawid okazał się być bardzo sympatycznym i ciekawym chłopakiem o zdrowym podejściu do jazdy na szosie... Poza tym powiedział, że mam problemy z szybkimi zjazdami z górki bo jestem szczuplutka!!!! (no zna się chłopak na kobietach). Po raz kolejny życie udowodniło mi, że poznawanie nowych ludzi nie jest takie złe...
Rynek w Pszczynie

A Święto Niepodległości?
Każdy przeżywał to na swoją nutę... po drodze spotkaliśmy wiele grup rowerowych, motocyklistów, biegaczy i spacerowiczów z flagami i bez. Najważniejsze by każdy choć na chwilę się zatrzymał i pomyślał, że o tą WOLNOŚĆ Polacy walczyli i umierali, więc nie wolno nam tego zmarnować.
Jak powiedział mi kiedyś na pożegnanie pan z WKU... Życzę Pokoju...
A w domu chłopcy czekali na mnie z kolacją...
Ja to mam szczęście 😍

czwartek, 1 listopada 2018

Mała sobota u Grażyny- SOBÓTKA

Czyli stówa to za mało...
Sobotni poranek, wszyscy śpią a ja po cichu zbieram się żeby wyjść i pojeździć na szosie. Ponieważ przyjechałam z chłopcami do moich rodziców, mam niebywałą okazję pojechać w kierunku Ślęży (to chyba najpopularniejszy kierunek na wycieczki rowerowe w mojej okolicy). Kiedyś siedząc przed komputerem i trenując planowanie tras na Stravie ułożyłam 130km przejazd wokół Ślęży.
Jak już pewnie Wam wiadomo jestem specem od trzymania się zaplanowanej trasy i tak było w tym przypadku😉
Palny

Rzeczywistość
Klasyk- białe krawężniki i pnie drzew malowane do połowy na biało
Coraz rzadziej spotykany widok

Relikt przeszłości

Już na staracie postanowiłam zacząć od drogi którą miałam wracać. Założenie na ten wyjazd było takie, że co 30km przerwa... żeby się nie zajechać. A tu po 30-stce nie było gdzie usiąść, potem był przystanek ale będzie śmierdziało, potem może nie śmierdzi ale wieje wiatr (babie nie dogodzisz), tak dojechałam do 60km i usiadłam na przydrożnym przystanku PKS, postanawiając że nie jadę do końca tylko skrótem przecinam do drogi powrotnej.
Nie tak miało być...
A może jednak tak???

Jako miłośnik "skrótu przez wydłużenie" docieram do Sobótki (do której dojechać nie miałam).  Skoro dojechałam to szkoda się wracać, więc kieruję mojego Baranka na Przełęcz Sulitrowicką. Raz z górki raz pod górkę i jest.

Kusi zjazd w dół, więc dałam się namówić i pojechałam spotykając po drodze jedną i jedyną kobietę na szosie- pozdrowiłyśmy się serdecznie i każda pojechała w swoją stronę. Na końcu zjazdu okazało się, że jestem na przystanku na którym postanowiłam, że czas wracać do domu😋
Gdybym nie zboczyła z trasy,
nigdy nie zobaczyłabym tak pięknego a jednocześnie tak zrujnowanego miejsca

Byle przed siebie...

To wracam... Bardzo chciałam jechać przez Strzelin- nie lubię jeździć w te i na zad tą samą drogą, a poza tym taki był pierwotny plan, a ja lubię trzymać się planu!!!
Zatem wybieram drogę na skośkę i tu dopadają mnie "kocie łby"😸- ulubiona nawierzchnia Kolarskiej Grażyny... ależ mi to dupsko obiło...
Strzelin

W Strzelinie mając 95km na liczniku musiałam zrobić dłuższą przerwę na bułkę słodką z serem (przez niektórych zwaną drożdżówką z serem). Sprawdziłam GPS i oceniłam parę w nogach- dojadę. Tak jechałam, że trafiłam na drogę którą zaczynałam dzisiejszą przygodę, żeby zmodyfikować trasę-w Witowicach skręciłam w prawo a tam... "kocie łby"😂
W Dolnym Śląsku najbardziej lubię nieoczywistość
Gdy skończyły się "kocie łby" za Witowicami dojechałam do tak uroczego hoteliku na uboczu

Trzeba jechać... Gdy byłam w ostatniej wiosce przed Osiekiem- w Niemilu- usiadłam na przystanku i zaczęłam zastanawiać się "czy dojadę?". Na liczniku ponad 115km, w nogach jakby ponad 150km (były podjazdy i jazdy pod wiatr) a w tyłku "kocie łby" jeszcze echem się odbijają.
Znowu wyciągam GPS- pokazuje że jeszcze 11min jazdy- to nawet wstyd zadzwonić, żeby mnie zgarnęli z drogi.
Dojechałam do domu po 120km i ponad 5 godzinach jazdy, a Tata-Sołtys pyta "co tak długo Cię nie było?"😭
Lubię jazdę w samotności... myślę o tym co było, o tym co będzie... gdzie jeszcze mnie poniesie i gdzie już byłam...
Dolnośląskie drogi

Długie, płaskie...

I po horyzont

Kiedyś nie potrafiłam przebywać sama ze sobą... trzeba siebie polubić, żeby móc być samemu ale nie samotnym na trasie.

niedziela, 28 października 2018

Grażyna na Tropie

Czyli jak Beboki pojechały w las...
A4 nocą


Sobotnia, październikowa noc a ja stoję na autostradzie A4 i czekam aż zgarnie mnie granatowy Fiat z rowerem przyczepionym do tylnej klapy.  Około 22:00 nadjeżdża, wsiadam, szybkie "cześć Ola"  i jedziemy do Wołowa.
Po drodze Kaśka raczy mnie sucharem życia w postaci " nie mam twojego roweru, zapomniałam go zapakować na bagażnik"- no poszarpało mi jelita... He he he...
Po 23:00 spotykamy się na parkingu pod bazą- Beboki w komplecie Ola, Kaśka i Grażyna. Tym razem atakujemy "Rowerową 40".
Nasze rumaki w oczekiwaniu na start

Rajd przygotowany w konwencji mafijno-zbrodniarsko-gangsterskiej. I tak o 1:15 stajemy się bohaterkami kolejnej przygody w lesie.
Szybkie zapoznanie z mapą, decyzja, że zaczynamy od punktu "A" (jak "A jak tam dojechać?"). Pierwsze rondo i pierwsze pytanie "czy na pewno tędy?" Chyba nie... zawracamy i jedziemy dalej. A jednak tamtędy... nie zawracamy, ale przecinamy rynek i trafiamy na drogę "pierwszego wyboru". Jedziemy szybko, za budynkami druga w prawo...skręcamy, źle. Jednak pierwsza w prawo. Zdobywamy punkt "A". Gdzie teraz?
Jedziemy na "E" (jak " Eeeee... to chyba tędy"). Plan jest prosty- dojeżdżamy do drogi głównej ( na Tropicielu, każda droga z odrobiną asfaltu jest główna) i za jeziorem w prawo, wzdłuż brzegu docieramy do "E". Jak powiedziały tak zrobiły. Jadą dalej na "C" (jak "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie").
Punkt E uraczył nas grą w "kwazipiłkarzyki"
1:0 dla pana w kaszkiecie

Jedziemy przez las, droga na wprost to jedziemy... nagle jedna w prawo, druga w lewo... Wybieramy tę w lewo i docieramy do tej co prowadziła w prawo... wracamy😂
Trzeba znaleźć drogę równoległą- udało się, docieramy do punktu C- tu zdobywamy cenny żart do kolekcji - o ginekologu. Czasowo idealnie i trzy punkty zdobyte.
Trudne pytania o nieoczywistych odpowiedziach

Następny punkt "I" (jak "I tak się zgubimy"). Tam docieramy w bardzo szybkim tempie okryte chwałą i splendorem, gdzie doganiamy grupę SRT i SRT2 (jadą w nich nasi mężowie, tzn mój i Kaśki). Jak się zdziwili... że Beboki już ich mają.
Tu mamy do wykonania zadanie- lina, wiadro, hak, moneta. Trzeba tak kierować hakiem zawieszonym na linach, żeby złapać wiaderko i wyłowić z niego monetę. Umiejętność komunikacji, zrozumienie między kobietami i spokój w działaniu sprawił, że zadanie wykonałyśmy w sekundach. Jedziemy na "F" (jak "FUCK").
Burza mózgów... Kaj my som...

Tak jedziemy, że docieramy na D (jak "Daleko od F i G")- co zrobisz, jak nic nie zrobisz... zdobywamy "D". I wracamy na "F". Po drodze decydujemy na atak na punkt "G" (jak "Grażyna, ty lepiej wracaj do domu").
Co się może dziać na punkcie G, gdy dociera do niego drużyna niemieszana żeńska. Kajdanki- bez futerka, ciemność, dwa kluczyki... i wszystko jasne😆 Lekko nie było, ale co się uśmiałyśmy to nasze. Zaliczone- jedziemy na F (chyba będę o tym śnić po nocach). Plan prosty, tylko z realizacją gorzej. Droga, której nie było, rzucała nam kłody pod nogi i dziury pod koła, ale jakoś dotarłyśmy do większej ścieżki. A to jadąc prosto, a to skręcając w prawo albo w lewo wpadamy na punkt "F".
Tu akcja rozgrywa się w siedzibie porywaczy. Jest koleś z workiem na głowie, ma bombę przyczepioną do kolan i  prosi o pomoc... rozbroimy bombę podając hasło.
Klasyczne -"Kurwa mać" - nie działa (coś mówili o najgłębszej jaskini świata- bo to punkt speleologiczny był). Karne zadanie linowo-spostrzegawcze. Tu nasz czarny koń, Detektyw Łodyga, bystry Bebok - Kasia rozwiązuje zagadkę (zauważyła, że ten sam rodzaj węzła był na uwięzionym i w zadaniu - a to był klucz do zagadki). Punkt zdobyty i na pełnej petardzie jedziemy do "H" (jak "cH..j z tym").
Troszkę kluczyłyśmy, ale liczy się efekt

Jadę z przodu, a dziewczyny za mną. Czuję, że atmosfera robi się napięta jak gumka w majtach, ale jadę dalej. Docieramy na "H" a tam dziewczyny oznajmiają, że na "B" (ostatni punkt na mapie) nie jedziemy... no jak by mi ktoś w mordę strzelił. Spokojnie, wyrównuję oddech i jak policyjny negocjator mówię "a może zrobimy przerwę, odpoczniemy i pojedziemy?????"
Gdyby wzrok mógł zabijać, już nie czytalibyście tej historii. Wykonałyśmy zadanie ( dobierz rodzaj broni na podstawie wyglądu łuski 😂). Przerwa...
Trzymam się na uboczu, Ola piecze omleta na ognisku a Kasia wsuwa batona. Wstały... Będą biły czy pojadą?
Entuzjazm - poziom ekspert

Wsiadły na rowery... UFFF... jedziemy na "B" (jak "BEBOKI"). Wszystko układa się dobrze, ale zmęczenie też daje się we znaki. Docieramy do wielkiego rowu, za którym w wąwozie musimy odnaleźć punkt "B". Tam czeka na nas enigma-literacka. Możemy wykupić podpowiedź za 10 patyków na ognisko. Wysyłam Olę po patyki do lasu, a ona wraca z patyczkami!!!!!
Ola słabo wyceniła podpowiedź do zadania

Hasło rozwiązane. Można wracać do bazy. Szybki przejazd, słońce wstaje nad Wołowem, jedziemy szczęśliwe, zadowolone, spełnione a na liczniku 58 km z zakładanych 40.
Na mecie okazuje się, że z literek które ciągle ktoś nam podawał mamy ułożyć hasło- MAFIA, które otwiera sejf,a w nim bułeczki maślane 😋.
Rajd zorganizowany doskonale. Nie ma się czego przyczepić- chociaż gdyby drużyny niemieszane żeńskie otrzymywały dodatkową godzinę na trasę, to uważam że bardziej zachęcałoby do startu kobiet. Całość rajdu spójna, utrzymana w konwencji. Zaangażowanie ekip na punktach rewelacyjne i na maksa.
Panowie:Ola pomóc Ci??
Ola:Nie
Panowie:To Ci pomożemy😀

To był mój najlepszy Tropiciel do tej pory. Wielkie brawa dla organizatorów.
Czekam na kolejną edycję.

niedziela, 14 października 2018

Gdzie diabeł nie może, tam Grażyna pomoże

Czyli o tym jak można doprowadzić do samospalenia 😂
Po okresie niemocy i niechcicy na cokolwiek nastały dni nieśmiertelności. I niestety nie jest to związane z ilością wypitego alkoholu (co tłumaczyłoby absurd podejmowanych decyzji), ale z wrodzoną zdolnością do robienia sobie"pod górę".
Po wakacjach w Sudetach narodził się plan powrotu tam z rowerami i tak w miniony weekend doszło do realizacji, pierwotnych założeń. Zupełnie nie wiedząc co chciałabym tam robić, szukając inspiracji, zabrałam się za czytanie blogów, wpisów i takich tam o rowerowych wyczynach w tym regionie-tak dotarłam do Najciekawsze szosowe podjazdy w Polsce.
Skoro na pierwszej pozycji jest Przełęcz Karkonoska to czemu nie zacząć od niej 😀. Dlaczego nie zaczęłam od ostatniej??? Do dziś zadaję sobie to pytanie...
Przygotowania zaczęłam od wyznaczenia trasy- mmmm-jak przyjemnie planuje się wycieczkę rowerową przed komputerem. Klikasz z drogi na drogę , kilometry się naliczają, czas się mierzy, szczyty zdobyte... Cudownie.
Plany

Rzeczywistość

Sobota- wyruszamy. Mateusz w swoją stronę (jakieś harce MTB po Izerach) a ja w kierunku przełęczy. Start miałam doskonały bo z górki, radość nie trwała długo bo pomyliłam skrzyżowania i pojechałam do Szklarskiej zamiast na Piechowice... zrobiło się zatem pod górkę. Ale co mi tam przecież Grażyna kocha podjazdy.
Każdy w swoją stronę

 Przez Piechowice do Podgórzyna szło w miarę sprawnie (musiałam kontrolnie zatrzymywać się i sprawdzać trasę, ale jakoś szło). Po drodze piękne widoki na jesienne góry i Zamek Chojnik. Tak docieram do sklepu Kropka w Podgórzynie. Robię dłuższą przerwę na regenerację, siedząc na przystanku obserwuję lokalsów korzystających z pogody.
Przerwa pod Kropką. 

Od Kropki zaczyna się segment na strawie "Przełęcz Karkonoska przez Przesiekę"- gdybym ja wiedziała co mnie czeka???
To i tak bym pojechała...
Przynajmniej jesień mamy ładną tego roku

Ciasteczko z wróżbą??
Czy to marzenie, idylla, czy zorza?
Czy może czeka mnie Złoty widok na końcu wyprawy?
Tu dobrze zastanów się nad swoim postępowaniem...


W Przesiece jest pierwsza i jedyna okazja żeby podjąć właściwą w życiu decyzję, w prawo czy w lewo. Miejscem kluczowym jest tramwaj. Jadąc w lewo jest ciężko, jadąc w prawo jest ciężko w ch..j. Ja niby przypadkiem, niby świadomie pojechałam w prawo. No i jechałam, stawałam, jechałam i znowu stawałam aż dotarłam do pionowej ściany... na którą wjechałam stojąc w korbach i zastanawiając się co mnie jeszcze czeka. Na końcu tej męki była chatka na postój.
Nie ma co, trzeba jechać

To siedzę, siedzę i myślę.
Nagle słyszę UWAGA!!!!! I z góry zjeżdża na szosie starszy Pan (na oko po 70-tce, ale dowodu mu nie sprawdzałam).
Podjechał i zagadał... Opowiedział mi, że On codziennie jeździ na przełęcz,a czasem i dwa, trzy razy dziennie. Jak się dowiedział, że jadę pierwszy raz, postanowił dać mi kilka porad... Do dziś w mojej głowie rozbrzmiewa jego subtelny, pełny werwy i radości z jazdy głos...
" Pierwsze 400m jest bardzo ciężko, po prostu jedź, nigdzie się nie spiesz. Następne 300m jest już lepiej... potem masz 1,5km lżej, pod górę ale lżej, tam odpoczniesz. Jak zobaczysz napis 2000m zacznie się bardzo ciężki podjazd. Nie poddawaj się, musisz czerpać siłę z jazdy, mimo że ją tracisz - czerp siłę z tego, że jedziesz. Powodzenia"
I pojechał.
Przez chwilę zastanawiałam się czy to Pan Bóg do mnie przemówił, czy inne objawienie miałam, bo mam wrażenie, że Świat się zatrzymał.
Po chwili dojechało trzech sympatycznych chłopaków na szosach, chwilę pogadaliśmy. I ruszyłam, poprosiłam ich, żeby w razie czego przesunęli moje zwłoki do rowu, żebym nie zawadzała na drodze innym szaleńcom na dwóch kółkach.
Pod górę

Na zdjęciach nigdy to nie wygląda na ciężki podjazd
Długo nie czekałam jak chłopaki mnie objechali i popędzili w górę, a ja zostałam sama na mojej sudeckiej Golgocie.
To była męka, tu nie było miejsca na kolarską elegancję, to była nierówna walka z naturą.  Myśli samobójcze, przekleństwa i wulgary jakich nigdy nie używałam (a sporo korzystam z języka ulicy😂). Jazda-przerwa, jazda-przerwa i tak do pożygu... Jak zobaczyłam te 2000m miałam już dość, nie miałam siły nawet usiąść i płakać, dupa stanęła mi w ogniu, uda zrobiły się jak nie moje, płuca zostały po drodze (i tak nie miałam siły nabrać powietrza).
Schodzę i idę... Nerwowo oglądam się za siebie (czy jakiś kolarz mnie nie widzi) droga wolna, szosa w łapę i idę. Już wiem dlaczego kolarze nie mogą  iść pod górę, bo w karbonowej podeszwie tego nie zrobisz... ale ja mam grażyńskie buciki SPD, do roweru nieszosowego i iść mogłam, nawet bardzo sprawnie... Doszłam do wypłaszczenia... trzeba wsiąść i jechać niech ludzie widzą, że wjechałam... A tu kara od Kolarskiego Władcy Świata- jazda pod wiatr... Należało mi się... Dojechałam..
WIELKIE BRAWA DLA WSZYSTKICH

W Odrodzeniu nic nie jem ( złe wspomnienia, a i tak nie mogłam jeść ze zmęczenia), kupuję duuuuże piwo i ucinam radosną pogawędkę z chłopakami, których spotkałam po drodze (kolarskie pogaduchy z nie PRO, ale miłośnikami szos).
Trzeba tyle się namęczyć, żeby Tyskie w Sudetach wypić


Telefon do męża:
ja: Cześć, jak Ci się jedzie? Ja właśnie piję piwo w Odrodzeniu
Mateusz: A żurku nie jesz??
ja: Nie. Ale wiesz co, musiałam prowadzić rower, nie dałam rady wjechać całości😥
Mateusz: No to normalne, jak jest ciężki podjazd to trzeba wprowadzić rower...
ja: Ale wiesz Kodeks Kolarski zabrania...
Mateusz: Grażyna przecież ubrałaś plecak na szosę, o jakim kodeksie ty mówisz???
KURTYNA
Trzeba wracać...

Że jestem zjazdową pipą to już chyba pisałam, ale tu osiągnęłam szczyt... kiedy zaczęłam się zastanawiać czy nie sprowadzić roweru z góry...wynikało to z bólu rąk ( bo podjeżdżasz nogami a zjeżdżasz rękami), dopiero po chwili dotarło do mnie, że jak złapię barana za rogi na dole to będzie lżej... i było (jednak 3 na świadectwie z Fizyki mi się należała). Pocisnęłam w dół, wybierając zjazd w prawo ( czyli ten potencjalnie łagodniejszy) i uważam, że to była dobra decyzja.
Nie kombinując specjalnie wracam tą samą drogą, którą przyjechałam. Ciągle mi towarzyszył, niepokój, uciążliwa myśl, że zaczynałam od zjazdu... czyli czeka mnie podjazd... Natury nie oszukasz, poranny zjazd okazał się być popołudniowym podjazdem-zabójcą. Co ja tam wyprawiałam, ile razy walczyłam z myślą, żeby zadzwonić po brata i żeby mnie zgarnął. Ale tak sobie myślałam, stawałam, jechałam dalej i dojechałam...
Są momenty w których zmęczenie nie gra roli

Ale są takie momenty w których piękno przyrody przestaje mieć znaczenie

No chyba, że zrobienie zdjęcia będzie dobrą wymówką na postój

Na koniec jako Napoleon szosy, strateg kolarski, wybitny umysł analityczny wjechałam na skrót- a to był szuter z dziurami. No petarda... Padłam zwęglona... Samozaoranie poziom ekspert...
Na podsumowanie mogę powiedzieć- podjazd na Przełęcz Karkonoską był ciężki, jakość drogi marna więc zjazd też nie był łatwy, podjazd do domu to była rzeźnia. Zabrakło mi doświadczenia, pary w nogach, jednej przerzutki z tyłu. Wygrała wola walki, upór w dążeniu do celu, brak wstydu, grażyńskość moich kolarskich poczynań.
Po przyjeździe z trasy miał iść do piwnicy...
 ale ja nie mam piwnicy, więc są nowe plany...

Następna...Góra Żar!!!