wtorek, 25 czerwca 2019

Lud domaga się krwi!!!

Czyli pierwszy grażyński szlif .
Ten dzień był zaplanowany już dawno temu. Mięliśmy pojechać na Górę św Anny w szosowym trójkącie ja (Grażyna), Ola (trenerka) i mąż Grażyny (Mateusz vel Grażyn).
Trasę przerobiłam już wcześniej podczas samotnej eskapady szosą (więcej o tym: Jak góra nie chce przyjść do Grażyny...). Teraz pozostało ruszyć z samego rańca i jechać. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Przerwy były ustalone z dokładnością co do metra, tempo takie akurat, żeby mieć siłę na powrót. Czy można chcieć więcej???
Procesja przodem

Jako budowniczy trasy tuż przed ostatnim podjazdem dałam kilka, cennych (wg mnie) porad współtowarzyszom wyprawy i rozdzieliliśmy się. Każdy zdobywał Ankę na swój sposób ( ktoś na siłę, ktoś inny urokiem osobistym a kolejna osoba na obietnice).
Tym razem wjechałam bez zatrzymywania

Po spotkaniu na szczycie i wspólnym obiedzie, Ola opuściła nasze stado i wróciła do domu wozem technicznym (sprawy rodzinne).
A my, jak to my, nawrotka i do domu. Jak ja się bałam zjazdu😱, stali czytelnicy już doskonale wiedzą, że jestem zjazdową pipą ( choć muszę się pochwalić, że coraz rzadziej używam hamulca, ale jeszcze nie dokręcam). Jak się później okazało "nie taki zjazd straszny, jak podjazd na to wskazuje".
Na 110 km robimy przerwę na rozprostowanie kości i chwilę oddechu dla pośladów. Ustalamy, że kolejna przerwa nastąpi na stacji benzynowej w Żernicy.
Baranek stąpający po kwiatach...
Co za widok

Już jadę tylko z myślą o puszce zimnej Coli, już czuję jej cudowny smak. Jadę nóżka za nóżką. Zmęczenie daje się we znaki, bo jeszcze takiego kilometrażu to mi się nie udało zrobić. Kolejny rekord, kolejny sukces, oczami wyobraźni widzę blask, splendor, wywiady w telewizji śniadaniowej😂 ("Pani Grażyno jak udało się Pani dokonać tak wielkiego wyczynu", "Kto stoi za sukcesem").
126km i nagle coś poszło nie tak. Jadę sobie siedząc na kole Grażyna, ale nie wiedzieć czemu moje przednie koło wciska się między krawężnik a tylną oś roweru Mateusza. W tej samej chwili krawężnik terrorysta, przyczajony przy drodze w Smolnicy rzuca się na mnie i zaczepia o mój prawy pedał rowerowy... Czy ja lecę???
Skończyło się rumakowanie

Wyrzuciło mnie na prawo a rower na lewo, pech chciał, że buty pozostały zapięte w blokach. W trakcie lotu zdążyłam ocenić moje jakże niekorzystne położenie i jak to bywa wyciągnęłam ręce przed siebie (no geniusz kaskaderstwa). Po chwili czuję ciepło rozpływające się po mojej twarzy i że właśnie ogoliłam łydkę NA SUCHO!!!
Ogolona łyda

Przesadziłam z wampirzym liftingiem...

Otwieram oko i patrzę a nade mną stoi Mateusz...
- Zdejmij mój rower z drogi!!!- krzyczę- Wszystko z nim w porządku?!?!
-Masz wszystkie zęby?- pyta Mateusz
-Nie wiem, zobacz- w tym momencie dowiaduję się, nie mogę za bardzo otworzyć ust- A moja twarz? Źle to wygląda??
-No, źle... Ale chyba możesz jechać dalej???
Niestety emocje opadły, czucie bólu wróciło do normy i zamiast wsiąść na rower i dokręcić brakujące 40 km, wzięłam telefon i zadzwoniłam do MAMY. Rzuciła wszystko i przyjechała po mnie (taka mama to skarb).
Kiedy tak siedziałam na poboczu i czekałam na transport minął mnie kolarz, nie byle jaki bo z obustronnymi protezami podudzi. Pomyślałam, nie ma co się nad sobą użalać, ryj się wygoi, obrzęki zejdą a stłuczenia przestaną boleć. I nie chodzi tu o to, że On ma gorzej a ja lepiej... Chodzi o to, że trzeba się ogarnąć i dalej robić swoje...
Po chwili zapakowaliśmy rower do auta i wróciłam do domu. Mina mojego taty- na widok 35 letniej córki, poważnej pani doktor - onkolog - radioterapeutki, wyglądającej jak Saracen po starciu z Rolandem, była bezcenna😰. Co mi pozostało? Oczyściłam rany z kamyków, opracowałam ich brzegi, otworzyłam piwo 0% i czekałam, aż ustąpi krwawienie.
Wnioski!!!
1.Dobrze, że miałam kask- pierwsze uderzenie głową poszło w kask...
2.Nie dobrze, że chwilę wcześniej zdjęłam rękawiczki...
3.Muszę poćwiczyć jazdę "na kole"...
4.Nie ma co się bać zjazdów, bo na równej prostej też można zaliczyć spektakularną glebę...
5. NIE UFAJCIE KRAWĘŻNIKOM!!!!
6.Dobrze mieć w domu kilka gazików i coś do odkażania ran
7.Nie ma co się użalać nad sobą...
Promieniuj szczęściem

Złośliwi powiedzą, że gdybym nie pojechała, to teraz nie wyglądałabym jak Gołota po nieudanej walce. Może i tak, ale czy byłabym wtedy szczęśliwa???
Moi drodzy życzę Wam szerokości, przyczepności, długich przejazdów i wspaniałych doznań.
P.S.
Zawsze ubierajcie kask!!!!

2 komentarze:

  1. Grażyno witaj w klubie pokonanych przez krawężnik, ja po walce wylądowałam z nogą w gipsie :) ale patrz pkt. 7 nie ma co się użalać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja cały czas postuluję, żeby zamknąć wszystkie krawężniki!

      Usuń